Niska zmienność i w konsekwencji zanikające obroty zaczynają doskwierać wszystkim instytucjom, których zarobek jest uzależniony od prowizji od obrotu. Tylko inwestorzy indywidualni mogą spokojnie poczekać.
Regularnie wsłuchuję się w głosy przedstawicieli rynku kapitałowego, gdy ci mówią o jego przyszłości. Mam na myśli instytucje rynkowe od tych infrastrukturalnych począwszy, na domach maklerskich skończywszy. Wszyscy jak jeden mąż rwą aktualnie włosy z głowy, twierdząc że bieżący marazm w końcu ich zabije. To nawet nie jest kryzys, bo notowania akcji jakoś specjalnie nie spadają, tylko właśnie marazm.
Niska zmienność i malejące obroty
Jak spojrzymy na wykres indeksu WIG20, to mniej więcej od połowy 2011 r. mamy trend boczny i zmienność nie przekraczającą 300 punktów. Do tego dochodzą systematycznie malejące obroty. Jak przyjrzymy się gdzie koncentrują się obroty, to sytuacja wygląda jeszcze bardziej dramatycznie. Okazuje się, że jako takie obroty są jeszcze na największych spółkach z czołówki WIG20. Na pozostałych spółkach, często bardzo dużych zdarzają się dni z obrotami po dwieście, trzysta tysięcy złotych. Na bieżącą pesymistyczną ocenę sytuacji dodatkowo wpływa to, że trwają wakacje, podczas których obroty zawsze są mniejsze.
Nie ma się zatem co dziwić rozpaczy wszystkich, których „być albo nie być” zależy od poziomu obrotów na giełdzie. W obliczu tej zamierającej zmienności swoją aktywność ograniczyli wszyscy. W szczególności dotyczy to inwestorów indywidualnych, dla których inwestowanie na giełdzie nie jest zajęciem zawodowym. Nie muszą tego robić w ramach obowiązków służbowych. Więc skoro okazji inwestycyjnych brak, to ci najzwyczajniej w świecie czekają na jakąś znaczącą zmianę charakteru rynku, który będzie dawała większe szanse na zarobek.
Jest nerwowo
W takiej sytuacji jak ta, widać, we wspomnianych na początku rozmowach z przedstawicielami różnych instytucji, pewną nerwowość jeżeli chodzi o podejmowane lub rozważane decyzje. Przedstawiciele biur maklerskich coraz głośniej mówią o zamykaniu biznesów. Widać także niechęć do jakichkolwiek zmian. Całkiem niedawno przecież wygasła ostatnia seria kontraktów z mnożnikiem 10. Pozostały już tylko te z mnożnikiem 20. Ponieważ obrót na nich, liczony wolumenem, jest w sposób oczywisty niższy, słychać głosy ze wszystkich stron, że to bez sensu, źle i trzeba natychmiast przywrócić poprzedni stan rzeczy. Przecież inwestorzy, którzy np. zabezpieczali swoje portfele i do tej pory zajmowali pozycję np. na 100 kontraktach, teraz robią to samo na 50. Dla inwestorów to sytuacja idealna, mają dwa razy taniej. Dla tych instytucji, które żyją z prowizji jest dokładnie na odwrót, zarabiają dwa razy mniej.
Ciekawi mnie, czy jak byśmy mieli galopującą hossę i zmienność po 100 punktów dziennie, czy ci sami sceptycy też by tak nawoływali do rozdrabniania kontraktów. Kiedy w końcu robić reformy jak nie w ciężkich czasach? Śmiem twierdzić, że aktualna niska aktywność na kontraktach terminowych, z uwagi na katastrofalną zmienność rynku kasowego, byłaby taka sama bez względu na to, czy mielibyśmy mnożnik 20, dalej 10, czy też 5 a może i 100.
Lata 2002–2003 niczym w lustrze
Obserwując tę sytuację przedłużającego się trendu bocznego i niskich obrotów, jak w lustrze widzę sytuację z początku tego wieku. Pamiętam bessę, która zakończyła tzw. bańkę internetową, która potem zamieniła się w, wydawało się wówczas niekończący się, trend boczny. Zdarzały się wówczas sesje giełdowe, gdzie obroty oscylowały wokół 100–200 milionów złotych. A trzeba przypomnieć, że te były wówczas inaczej liczone, tj. podwójnie. Przekładając to na dzisiejszą metodologię liczenia obrotu, okazałoby się, że mieliśmy sesje z obrotami poniżej 100 milionów złotych.
I też mnóstwo komentatorów mówiło, że to już koniec rynku kapitałowego w Polsce, że inwestorzy widząc taką zmienność na pewno zaraz uciekną na forex (wszyscy!), że Giełda za chwilę zbankrutuje, bo z takich obrotów nie da się wyżyć. Pamiętam biura maklerskie, które zamykały swoją działalność kierowaną do inwestorów indywidualnych.
Jak nic, wszystko wówczas pachniało końcem rynku kapitałowego w Polsce. A potem na szczęście nadeszła kilkuletnia hossa. Ja zatem ze spokojem patrzę na dzisiejszy, niebezpiecznie przedłużający się, trend boczny i zamierającą aktywność. Na giełdzie, jak i w życiu, nic nie trwa wiecznie.
Opracowanie: